portal randkowy smartpage.pl
Zdjęcie na portalu randkowym
Płeć: Mężczyzna Imię: Nie podano Wiek:52 Wzrost: 170 Sylwetka:Nie podano Dzieci: Nie podano Wykształcenie:Nie podano Województwo: Warmińsko-mazurskie Miasto: Giżycko Styl:Nie podano Mieszkam:Nie podano Szukam tutaj:Nie podano Pierwsza randka:Nie podano Znak zodiaku:Nie podano

Dojrzały, zaradny, pracowity, bez nałogów.

ambitny cieply cierpliwy dowcipny dyskretny empatyczny inteligentny niezależny optymista oryginalny otwarty przyjacielski przyjazny punktualny religijny rzetelny skrupulatny towarzyski troskliwy uczciwy uprzejmy wiarygodny wrażliwy wygadany

cel matrymonialny drinkowanie jakiś koncert koleżeńska kolacyjka koleżeńskie kino krążenie po mieście od pubu do pubu ognisko piknik randka spacer wypad nad jezioro

Istnieje moment, w którym serce zaczyna bić szybciej, myśli koncentrują się wokół jednej osoby, a rzeczywistość nabiera intensywniejszych barw. Zakochanie – to słowo, które budzi w ludziach emocje tak silne, że trudno je racjonalnie opisać. Wydaje się, że to uczucie, które potrafi zawładnąć nami całkowicie, wyrwać z codziennej rutyny i sprawić, że świat staje się miejscem pełnym obietnic. Jednak po pewnym czasie euforia mija, namiętność ustępuje miejsca spokoju, a miejsce impulsu zajmuje stabilność. Wtedy wkracza coś, co nazywamy przywiązaniem. I to właśnie w tym momencie wiele osób zaczyna się gubić – czy to wciąż miłość, czy już tylko przyzwyczajenie?

Psychologia od dawna stara się rozróżnić te dwa stany – zakochanie i przywiązanie – bo choć na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie, mają zupełnie inne mechanizmy, funkcje i skutki. Zakochanie jest jak ogień – intensywne, krótkotrwałe, pełne pasji. Przywiązanie przypomina raczej żar pod popiołem – ciche, stabilne, długotrwałe. Oba uczucia są potrzebne, ale każde z nich prowadzi inną ścieżką.

Zakochanie jest w dużej mierze biologiczne. W mózgu osoby zakochanej aktywują się obszary odpowiedzialne za nagrodę, przyjemność i uzależnienie. Uwalniane są neuroprzekaźniki, takie jak dopamina, serotonina czy noradrenalina, które sprawiają, że czujemy euforię, ekscytację, obsesję myśli o drugiej osobie. Zakochanie przypomina zatem uzależnienie – nieprzypadkowo niektórzy badacze porównują je do działania kokainy. W tym stanie ludzie widzą ukochaną osobę przez pryzmat ideału, ignorując jej wady i racjonalne przesłanki.

W tym okresie często tracimy dystans. Każdy uśmiech ukochanej osoby wydaje się czymś magicznym, każdy gest nabiera znaczenia. To faza, w której myślimy bardziej sercem niż rozumem, w której dominują emocje, instynkt i pożądanie. Zakochanie ma w sobie coś z szaleństwa – nie bez powodu literatura i sztuka od wieków przedstawiają zakochanych jako postacie rozdarte między euforią a cierpieniem.

Ale zakochanie nie może trwać wiecznie. Mózg nie jest w stanie utrzymać tak intensywnego stanu emocjonalnego przez długi czas. Z biologicznego punktu widzenia to naturalny mechanizm – po okresie euforii, który trwa średnio od kilku miesięcy do dwóch lat, układ nerwowy zaczyna się stabilizować. Wtedy do głosu dochodzi inny rodzaj więzi – przywiązanie.

Przywiązanie to już nie fala emocji, lecz ocean spokoju. To uczucie, które rozwija się z czasem, gdy poznajemy drugą osobę w codzienności – jej przyzwyczajenia, reakcje, słabości. Nie ma już miejsca na idealizację, ale pojawia się coś głębszego: zrozumienie i akceptacja. Przywiązanie to uczucie, które daje poczucie bezpieczeństwa. To dzięki niemu chcemy być obok drugiej osoby nie dlatego, że daje nam emocjonalny dreszcz, ale dlatego, że czujemy się przy niej spokojni, zrozumiani i potrzebni.

W przywiązaniu nie chodzi o ciągłą ekscytację, ale o trwałość. To ono sprawia, że pary pozostają razem mimo trudności, że potrafią przetrwać kryzysy i codzienność. Niektórzy mylą je z rutyną, ale to błąd. Przywiązanie nie oznacza braku emocji – to raczej ich dojrzała forma. W miejscu, gdzie kiedyś była euforia, pojawia się zaufanie, lojalność i ciepło.

Psychologowie zauważają, że zakochanie i przywiązanie nie są przeciwieństwami – jedno może prowadzić do drugiego. Zakochanie często jest początkiem, zapalnikiem, impulsem, który łączy ludzi. Ale to przywiązanie decyduje o tym, czy związek przetrwa. Bez niego uczucie gaśnie tak szybko, jak się pojawiło.

Problem polega na tym, że współczesna kultura często gloryfikuje zakochanie, a nie przywiązanie. Filmy, piosenki i powieści skupiają się na emocjach pierwszych miesięcy – na pożądaniu, fascynacji, namiętności. Rzadko pokazują to, co dzieje się później – cichą, codzienną miłość, która nie potrzebuje fajerwerków, by być prawdziwa. A przecież to właśnie ta druga forma uczucia jest fundamentem długotrwałych relacji.

Przywiązanie wymaga wysiłku. Nie jest czymś, co dzieje się samo. Potrzebuje czasu, zaufania i wzajemnego zaangażowania. Nie da się go osiągnąć, jeśli relacja opiera się wyłącznie na emocjach i fizyczności. W miarę jak zakochanie przemija, ludzie stają przed wyborem: albo zaczną budować coś głębszego, albo odejdą, szukając znowu tego pierwszego dreszczu. I tu pojawia się największy problem współczesnych związków – mylenie zakochania z miłością.

Wielu ludzi sądzi, że skoro nie czują już tej samej ekscytacji co na początku, to znaczy, że uczucie wygasło. Tymczasem w rzeczywistości może to być naturalny etap przejścia w coś trwalszego. Przywiązanie to nie koniec miłości – to jej dojrzała forma. Ale by ją zrozumieć, trzeba dojrzeć emocjonalnie.

Gdy euforia zakochania powoli ustępuje, a rzeczywistość zaczyna przypominać rytm codziennych obowiązków, wiele osób doświadcza rozczarowania. To moment, w którym zderzamy się z prawdziwą osobą, a nie z jej wyidealizowanym obrazem. Zaczynamy dostrzegać wady, różnice, niedoskonałości. Właśnie wtedy rodzi się pytanie: czy to nadal miłość, czy tylko przywiązanie?

To, co czujemy w tym okresie, nie jest ani jednym, ani drugim w czystej postaci. To proces transformacji. Zakochanie, oparte na biologicznych impulsach, musi ustąpić miejsca więzi budowanej na świadomości, zaufaniu i wspólnych doświadczeniach. Miłość nie znika – zmienia tylko swój kształt. Z namiętnego ognia staje się żarem, który daje ciepło, ale nie parzy.

Z neurobiologicznego punktu widzenia, w fazie przywiązania aktywne są inne substancje chemiczne niż w okresie zakochania. Zamiast dopaminy, która odpowiada za euforię, pojawia się oksytocyna i wazopresyna – hormony odpowiedzialne za poczucie bliskości, bezpieczeństwa i więzi. To dzięki nim czujemy, że „znamy” drugą osobę i że możemy jej ufać. Zakochanie to ekscytacja nowością, przywiązanie – komfort znajomości.

Jednak przywiązanie ma też swoją ciemniejszą stronę. Czasem może przerodzić się w zależność emocjonalną, w lęk przed utratą, w potrzebę kontroli. Wtedy nie jest już zdrowym fundamentem miłości, ale więzieniem, w którym obie strony czują się uwięzione. Prawdziwe przywiązanie nie opiera się na strachu, lecz na wolności – na wyborze bycia z drugą osobą, mimo że można by odejść.

W miłości dojrzałej przywiązanie nie zabija pasji, ale ją stabilizuje. Nie chodzi o to, by emocje zgasły, lecz by nie były już destrukcyjną siłą. W zdrowym związku zakochanie i przywiązanie współistnieją – pierwsze daje ogień, drugie daje tlen. Bez jednego płomień gaśnie, bez drugiego spala się zbyt szybko.

Często mówi się, że zakochanie jest ślepe, a miłość widzi wszystko. I coś w tym jest. Kiedy się zakochujemy, patrzymy przez pryzmat emocji, widząc tylko to, co chcemy zobaczyć. Ale gdy przywiązanie się rozwija, zaczynamy widzieć całą osobę – z jej zaletami i wadami. To dopiero wtedy możemy naprawdę wybrać, czy chcemy z nią być. Bo miłość to nie impuls, lecz decyzja.

Zakochanie mówi: „nie mogę bez ciebie żyć”, przywiązanie mówi: „chcę z tobą żyć”. Pierwsze jest potrzebą, drugie – wyborem. W pierwszym dominuje pragnienie posiadania, w drugim – pragnienie współistnienia. I choć jedno może być początkiem drugiego, tylko przywiązanie tworzy przestrzeń, w której miłość może rosnąć.

Zrozumienie różnicy między tymi dwoma uczuciami ma ogromne znaczenie w budowaniu relacji. Wiele rozstań, zdrad czy frustracji wynika właśnie z tego, że ludzie nie potrafią zaakceptować przejścia z fazy zakochania do fazy przywiązania. Gdy emocje cichną, wydaje im się, że coś się skończyło, tymczasem dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa bliskość.

Niektórzy całe życie gonią za stanem zakochania, uzależniają się od emocjonalnych uniesień, skaczą z relacji w relację, szukając kolejnej dawki dopaminy. Ale każda taka historia kończy się podobnie – chwilową euforią i pustką. Przywiązanie wymaga odwagi, bo oznacza konfrontację z rzeczywistością, z własnymi lękami, z niedoskonałościami drugiego człowieka. Ale właśnie tam, w tej codzienności, kryje się prawdziwa miłość.

Miłość to nie tylko motyle w brzuchu. To także wspólne milczenie po kłótni, wspólne śniadania, troska w chorobie, zaufanie, które przetrwa próbę czasu. To zdolność do pozostania nawet wtedy, gdy emocje nie są już tak gwałtowne jak kiedyś. Bo w miłości nie chodzi o to, by zawsze czuć to samo – chodzi o to, by chcieć być razem mimo zmian.

Zakochanie i przywiązanie to dwie drogi prowadzące do tego samego celu – zrozumienia, czym naprawdę jest bliskość. Jedno rozpala serce, drugie daje mu spokój. I choć często je mylimy, to właśnie dzięki temu uczymy się, czym jest prawdziwa dojrzałość emocjonalna. Bo tylko ten, kto potrafi przejść przez ogień zakochania i znaleźć w nim spokój przywiązania, wie, co znaczy naprawdę kochać.

Cisza w relacji online potrafi być bardziej dotkliwa niż słowa. W świecie, gdzie kontakt z drugim człowiekiem jest dostępny niemal natychmiast, brak odpowiedzi bywa odczuwany nie tylko jako brak zainteresowania, ale często jako odrzucenie, zlekceważenie czy sygnał, że coś poszło nie tak. Kiedy wysłana wiadomość pozostaje bez odpowiedzi, w głowie zaczyna się rodzić cały wachlarz pytań, wątpliwości i scenariuszy. Zaczynamy analizować każde słowo, ton rozmowy, poprzednie interakcje. Zwykła cisza urasta do rangi psychologicznego zagadnienia, które może mieć wiele przyczyn i jeszcze więcej konsekwencji emocjonalnych.


W relacjach tworzonych online brak odpowiedzi ma zupełnie inną wymowę niż w rzeczywistości. Kiedy rozmawiamy twarzą w twarz, pauza jest czymś naturalnym – może oznaczać zastanowienie, zmęczenie, moment refleksji. W wirtualnej przestrzeni każda minuta bez odpowiedzi zaczyna działać na wyobraźnię. Nasze umysły, które z natury nie znoszą pustki, zaczynają ją wypełniać domysłami. Pojawia się myśl: „Zrobiłem coś nie tak?”, „Czy przestałem ją interesować?”, „Może już pisze z kimś innym?”. Cisza uruchamia mechanizm obronny i emocjonalny chaos – zwłaszcza gdy wcześniej relacja rozwijała się intensywnie.

Psychologicznie rzecz biorąc, brak odpowiedzi aktywuje w nas mechanizm lęku przed odrzuceniem. Jest to głęboko zakorzeniony lęk, który ma swoje źródło w dzieciństwie – w relacjach z opiekunami, w doświadczeniach bycia ignorowanym lub porzuconym. Dla niektórych osób cisza drugiej strony nie jest po prostu brakiem wiadomości, ale potężnym bodźcem wywołującym niepokój, złość, smutek lub poczucie winy. Zaczynamy się zastanawiać, czy nie powiedzieliśmy czegoś zbyt szczerze, czy nie okazaliśmy za dużo emocji, czy nie byliśmy zbyt nachalni. W rzeczywistości odpowiedź może być banalna – druga osoba mogła być zajęta, mieć gorszy dzień, albo po prostu nie odczuwać potrzeby kontynuowania rozmowy. Ale nasz umysł rzadko przyjmuje najprostsze rozwiązania.

Jedną z najczęstszych przyczyn ciszy w relacjach online jest emocjonalne wycofanie. Druga osoba może poczuć, że relacja zaczyna się rozwijać zbyt szybko, że angażuje się za bardzo lub że druga strona oczekuje czegoś więcej, niż jest w stanie dać. W takiej sytuacji nie każdy potrafi powiedzieć to wprost. Zamiast komunikatu: „Potrzebuję przestrzeni” lub „To dla mnie za dużo”, pojawia się cisza. Dla osoby po drugiej stronie to może być niezrozumiałe i bolesne, bo nie ma żadnego wyjaśnienia, nie ma słów, które pomogłyby zinterpretować sytuację. Taki brak domknięcia emocjonalnego – tzw. „ghosting” – potrafi wywołać głęboki dyskomfort psychiczny i pozostawić osobę w stanie zawieszenia.

Inną przyczyną braku odpowiedzi może być niepewność. Osoba, z którą piszemy, może sama nie wiedzieć, czego chce. Może prowadzić kilka rozmów jednocześnie, porównując, testując, oceniając. W takim wypadku milczenie nie zawsze jest znakiem braku zainteresowania, ale raczej wyrazem emocjonalnego chaosu, braku zdecydowania lub próbą odsunięcia decyzji na później. Czasami ludzie znikają z kontaktu nie dlatego, że nie chcą relacji, ale dlatego, że nie potrafią się zaangażować w sposób dojrzały i odpowiedzialny. To z kolei rodzi frustrację po drugiej stronie – bo cisza odbierana jest jako kara, ignorancja lub lekceważenie, choć w rzeczywistości może być jedynie odbiciem zagubienia.

Warto też zrozumieć, że komunikacja online rządzi się swoimi prawami. Dla niektórych osób pisanie wiadomości nie jest naturalną formą wyrażania emocji. Nie czują się komfortowo w tekstowym przekazie, łatwiej im mówić twarzą w twarz lub przez telefon. Mogą mieć trudność w formułowaniu uczuć na piśmie, obawiać się, że zostaną źle zrozumiani. Wtedy cisza nie wynika ze złej woli, ale z niepewności, jak coś ująć, jak zareagować, jak nie skrzywdzić drugiej osoby. Niestety, brak słów często krzywdzi bardziej niż źle dobrane słowa.

Nie bez znaczenia jest również aspekt społeczny. Żyjemy w czasach przeciążenia informacyjnego. Ludzie dostają dziesiątki wiadomości dziennie, z różnych źródeł – komunikatorów, e-maili, powiadomień. W tym natłoku bardzo łatwo przeoczyć jedną wiadomość, zapomnieć o niej lub po prostu nie mieć przestrzeni psychicznej, by na nią odpowiedzieć. To nie zawsze znaczy, że druga osoba nas ignoruje – czasem po prostu nie ma zasobów, by prowadzić rozmowę. To tłumaczenie może nie być satysfakcjonujące emocjonalnie, ale bywa zgodne z rzeczywistością.

W ciszy często tkwi również potrzeba kontroli. Niektóre osoby świadomie opóźniają odpowiedź, by sprawdzić reakcję drugiej strony, wywołać tęsknotę, zyskać przewagę w relacji. To subtelna forma manipulacji, wynikająca z potrzeby władzy, obawy przed zależnością emocjonalną lub chęci sprawdzenia, „na ile jestem ważny/a”. Taka gra może być dla jednej strony fascynująca, ale dla drugiej – niszcząca. Bo kiedy nie wiemy, dlaczego ktoś milczy, zaczynamy obwiniać siebie, analizować każde słowo, poddawać się presji emocjonalnej, która może prowadzić do obniżenia samooceny.

Nie sposób też nie wspomnieć o osobach unikających konfrontacji. Dla niektórych ludzi zakończenie rozmowy, odmówienie kontynuacji relacji lub wyrażenie niechęci do dalszego kontaktu jest trudne emocjonalnie. Wolą zniknąć, niż powiedzieć „nie jestem zainteresowany/a”. To mechanizm unikania konfliktu, który niestety zostawia drugą osobę w niepewności i bólu. Zamiast wyjaśnienia – jest pustka. A w tej pustce rozgrywa się cały dramat emocjonalny.

Cisza w relacji online może być też odruchem obronnym. Gdy ktoś czuje, że druga osoba staje się zbyt absorbująca, natarczywa lub emocjonalnie wymagająca, może się wycofać. To często mechanizm obronny osób z lękowym lub unikającym stylem przywiązania – zbliżenie się wywołuje w nich lęk, więc odpowiadają wycofaniem. Dla osoby o odmiennym stylu przywiązania – np. potrzebującej bliskości i jasnej komunikacji – to może być trudne do zrozumienia i bardzo bolesne.

Z psychologicznego punktu widzenia brak odpowiedzi stawia nas przed dylematem: czy poczekać, czy się wycofać? Czy dać jeszcze jedną szansę, czy zamknąć temat? Brak jasnych sygnałów wywołuje dysonans poznawczy – z jednej strony chcemy wierzyć, że to tylko chwilowe milczenie, z drugiej – czujemy, że coś się zmieniło. To uczucie zawieszenia potrafi drążyć psychikę jak kropla skałę. Dlatego tak ważne jest, by znać swoją wartość i umieć wyznaczyć granice – nie zawsze warto czekać na kogoś, kto nie potrafi nawet napisać kilku słów.

W relacjach online, gdzie nie widzimy reakcji drugiej osoby, gdzie nie słyszymy jej głosu ani nie czujemy obecności, każde milczenie urasta do rangi symbolu. Ale nie każdy symbol ma sens, nie każda cisza ma głębokie znaczenie. Czasem to po prostu brak odwagi, dojrzałości emocjonalnej lub szacunku. A czasem to tylko zmęczenie życiem, chwilowy chaos, potrzeba samotności. Nie mamy wpływu na to, dlaczego ktoś milczy, ale mamy wpływ na to, co z tym zrobimy. Czy pozwolimy tej ciszy nami rządzić, czy też przyjmiemy ją jako informację – niejasną, ale wystarczającą, by iść dalej.


Cisza w relacji online nie musi oznaczać końca, ale zawsze wymaga refleksji. Może być szansą na rozmowę, może być też znakiem, by się wycofać. Kluczem jest zrozumienie, że brak odpowiedzi też jest odpowiedzią – może nie tą, którą chcemy usłyszeć, ale tą, która mówi najwięcej o drugiej osobie. Bo milczenie to także komunikat. Czasem bardziej wymowny niż tysiąc słów.

Szekspirowski bohater, odczuwając melancholię, Danię nazywa “więzieniem”; Hamlet dziś zostałby zupełnie zmarginalizowany w swej opinii - to kraj ludzi najszczęśliwszych na świecie, co zgodnie podają wszelkie rankigi i badania ludzkiego szczęścia. W tym nieodległym od nas przytulnym kraju życie jest “hyggelig” - właśnie tak ciepłe i miękkie, jak trudna wymowa tego pojęcia, które powinno się wymawiać jak “hu/ygr”. Nie ma dosłownego tłumaczenia tego, czym jest “hygge” - nie jest to ani po prostu szczęście, ani tym bardziej modna dziś “uważność” czy “dobrostan” (z ang. wellness/wellbeing) i związany z tym nieomal “przemysł szczęścia”. Słowo ma bowiem wiele odcieni znaczeniowych, z których najbardziej centralne jest “błogość, zaowolenie, przyjemna chwila, dobry nastrój, miła atmosfera, opieka, poczucie bezpieczeństwa”. To swoisty zlepek znaczeniowy, który grozi tym, że w pewnym momencie wszystko, co pozytywne staje się “hygge” - i tak mamy “hygge-mieszkania” i cały przemysł dizajnersko-wnętrzarski, “hygge-modę” i topowe blogi modowe o ubraniach skandynawskich i duńskich szczególnie, “hygge-przedmioty” - zwłaszcza nastrojowe świeczki zapachowe, ledowe, dyskretne boczne oświetlenie do kuchni czy łazienki albo salonu - najbardziej “hyggowych” miejsc w naszych mieszkaniach i domach. Co to właściwie jest to “hygge” i jak je rozumieć?



Doświadczaliście je Państwo nie raz: proszę sobie wyobrazić, że leżycie na plaży nad egzotycznym morzem na wyspie z palmami, w ręku trzymacie gin z tonikiem, na kolanach leży fascynująca lektura, a dokoła są uśmiechnięci ludzie; czas przyjemnie zwalnia, nie trzeba sie nigdzie spieszyć, telefon jest wyłączony i nie ma z “tyłu głowy” żadnych zleceń firmowych “na wczoraj”; to wtedy są kameralne momenty, kiedy można przeżyć “hygge”. Jest przeciwieństwem nie tylko stresującego trybu życia, ale i stresującej mody na “zdrowy tryb życia” (gin z tonikiem), a także “techniki motywacyjne i aktywizujące” oraz wszelka stresująca “praca z ciałem”. Nic-nie-robienie nie jest łatwe - gdy współczesny człowiek jest niemal zrośnięty z telefonem, tabletem i laptopem, bardzo trudno początkowo przestawić się na tryb “off-line”, zwolnić, zatrzymać się, przystanąć…



Skąd wzięła się moda na hygge, czyli duński sposób na odwiecznie i w wielu przypadkach stale nas zawodzące i rozczarowujące szczęście doczesne? Dania to mały kraj, z sześcioma milionami ludności, niskim bezrobociem, rozbudowaną siecią świadczeń socjalnych, z niewielkimi różnicami między najlepiej i najgorzej zarabiającymi, a przy tym specyficznym klimatem społecznym, gdzie w obliczu wielu zawieruch dziejowych bardziej niż rywalizacja liczą się współpraca, społecznikostwo, utrzymywanie zdrowych relacji sąsiedzkich i rodzinnych; gdzie polityka nie ingeruje tak bardzo w prywatne przestrzenie. Dania ma przez połowę roku chłodną pogodę, stąd Duńczycy częściej spędzają w domu, skąd dzięki technologii mogą wykonywać pracę zdalną; więzi rodzinne są mocniejsze, a zamiast indywidualnej ścieżki “samospełnienia” liczy się nastawienie na potrzeby bliskich i empatia, którą przejawiają w wysokim stopniu.
Ludzkość od samych początków istnienia, nadal mimo wysiłków nauki spowitych tajemnicą, poszukiwała recepty na “wieczne szczęście”, eliksir młodości, a nawet alchemiczny kamień nieśmiertelności. Filozofowie i prorocy bardzo podobnie pojmowali los ludzki jako ciężki, lokując złote czasy w mitycznym edenie lub w krainie złotego eldorado; dopiero później sformułowano maksymę “carpe diem”, czyli “łap chwilę”, żyj i ciesz się z małych rzeczy. Zamiast wielkich czynów wojennych czy w dziedzinie sztuki, rozpoczęto poszukiwanie szczęścia w małych, drobnych sprawach codzienności; taki właśnie jest “hygge” - drobne przyjemności, miłe niespodzianki sprawiane najbliższym, wśród których Duńczycy spędzają o wiele więcej czasu niż reszta Europy.



Samo słowo wywodzi się ze staronordyckiego i pierwotnie oznaczało tam “myśleć” lub “być zadowolonym”; potem poprzez język norweski w XIX wieku zostało przejęte przez kulturę duńską i od razu stało się hasłem wywoławczym dla różnych bardzo spraw, które łączy jedno - mają nieść błogość, spokój i zadowolenie, nie mające jednak nic wspólnego z poszukiwaniem skrajnych doznań (ekstazy, rozkoszy), lecz raczej ze swobodną medytacją nad płynącą wolno rzeką, zachodzącym z wolna słońcem czy cieknącym i lekko szeleszczącym kranem, którego nie trzeba od razu reperować.



Zjawisko “hygge”, tak naturalne dla Duńczyków, jak wolność dla Amerykanów czy specyficzne zwyczaje kulinarne Włochów, staje się zrozumiałe, gdy popatrzymy szerzej: ludzie nie chcą już - jak w średniowieczu - czekać na sławę pośmiertną albo nawet nagrodę w zaświatach, lecz czuć się spełnionymi już “tu i teraz”; na temat szczęścia wiele napisano, a najważniejszym kontekstem dla “hygge” jest z jednej strony wspomniane hasło “carpe diem”, mające starożytny rodowód, jak i romantyczne filmy z nieodzowną atmosferą na kolacji przy świecach we dwoje; to jednak jeszcze nie tłumaczy swoistości tego, co pod pojęciem “hygge” rozumieją sami zainteresowani. Po pierwsze, oni sami dziwią się, że tak trudno Europejczykom zrozumieć, że hyggelig nie łączy się ani trochę z postawą konsumocyjną, a tym bardziej - hedonistyczną. Prędzej ze stoicką mądrością w przyjmowaniu i akceptacji drobnych przyjemności, które niesie nie życie oglądane w całości, lecz każdy jeden dzień z osobna. Jednak i to nie jest wyróżnikiem hygge, ponieważ każdy naród ma swoje “hygge” - i tak np. dalekowschodnia sztuka parzenia herbaty i związany z tym wielogodzinny nieraz rytuał czy brazylijskie świętowanie karnawału to też odpowiedniki bycia w hygge; jednak specyficzne dla Duńczyków jest co innego: wspólne spędzanie dużej ilości czasu, niezależnie od przeszków i trudności w relacjach, bez względu na trudną nieraz w Danii pogodę i klimat; to sztuka bycia razem bez ciążącego uczucia, że “trzeba już iść”, coś załatwić, albo usiąść ze słuchawkami i zanurzyć się w muzyce; zamiast tego Duńczycy słuchają muzyki razem, a pomaga im w tym sieć małych, nastrojowych karczm i gospod, gdzie można zjeść regionalne i zdrowe posiłki, i popatrzeć bez robienia niczego na rozciągający się za oknem elegijno-melancholijny nieco pejzaż, pełen łąk i wrzosowisk.



Żeby zrozumieć, dlaczego Duńczykom udaje się to, czego nie udaje się nawet sąsiadom, trzeba wyjaśnić, że kraj jest mały, co sprzyja poczuciu wspólnoty i zbudowanej na wspólnych kodach kulturowych tożsamości narodowej; Duńczycy są przywiązani do dobrych tradycji, a zarazem otwarci na wszystko, co nowoczesne; z jednej strony z Danii płynie rzeka mleka i wyjeżdża w świat świetne masło, do kultury krajów ościennych przenika literatura (Hans Christian Andersen był Duńczykiem), a z drugiej - to świetnie zorganizowane państwo, mimo najwyższego poziomu podatków, które umożliwiają utrzymanie małej grupy bezrobotnych z daleka od śladowej szarej strefy, państwo rzeczywiście przyjazne obywatelom. Stąd tak chętnie odwiedzane przez Niemców czy Szwedów.