Samotność jest w dzisiejszych czasach stanem skrajnie niepożądanym dla większości osób, ponieważ specyfika dzisiejszych czasów zdaje się sprzyjać osobom otwartym, towarzyskim i chętnym do dzielenia się swoją prywatnością w sieci. Osoby samotne, nawet jeśli swoją samotność lubią i uważają ją za sprzyjającą codziennemu funkcjonowaniu, siłą rzeczy zaczynają zatem żyć w bolesnym przekonaniu, że jest z nimi coś nie tak, a przecież zupełnie nie musi tak być. Ktoś mógłby jednak trzeźwo zauważyć, że człowiek w swojej naturze jest istotą całkowicie społeczną, a więc odcinanie go od innych ludzi wydaje się zachowaniem z tą naturą sprzecznym, które mogłoby być destruktywne. Tutaj pojawia się jednak jeszcze zagadnienie introwertyzmu, które również jest dosyć złożone, a ludzie bardzo często mają nawyk postrzegania tego tematu w całkowicie błędny sposób. Okazuje się zatem, że problem samotności jest zaskakująco złożony i obejmuje wiele różnych wątków, którym warto się przyjrzeć, by móc przynajmniej spróbować rzetelnie sprawdzić, czy samotność jest dla człowieka stanem sprzyjającym, neutralnym czy szkodliwym.
Czy introwertyk musi być samotnikiem?
Introwertyzm jest typem osobowości, który został odkryty w toku badań socjologicznych przez Carla Gustava Junga. Introwertyk czerpie siłę z wyciszenia i spokoju, a przy tym jest raczej typem uprzejmego słuchacza niż mówcy. Ekstrawertyk ma natomiast tendencję do czerpania siły do życia z kontaktów z ludźmi, więc można śmiało przyznać, że te dwa typy są na dwóch różnych biegunach. Czy introwertyk, będący osobą, która znaczną część życia przeżywa wewnątrz siebie samego, jest niejako skazany na samotność? To jest już zwyczajnie niemiły i krzywdzący stereotyp, ponieważ introwertyk najczęściej nie ma nic przeciwko samotności, ale zdecydowanie nie jest tak, że stawia on ją ponad zaufanych przyjaciół. Warto przy tym nadmienić, że bardzo często wszelkiego rodzaju osoby publiczne są jednocześnie introwertykami, którzy siłę do publicznych wystąpień czerpią po prostu z wyciszenia i stabilizacji, a niekoniecznie z reakcji tłumu na ich słowa i zachowania.
Czy samotność jest stanem szkodliwym?
Wiele osób ma tendencję do pozostawania w totalnej samotności na swoje własne życzenie, ponieważ uznają, że są wtedy w stanie poświęcić się w pełni swoim pasjom i zainteresowaniom, a przy tym czują się zwyczajnie niekomfortowo podczas spotkań w miejscach publicznych. Taki stan nie musi być destruktywny, ale bardzo łatwo może się takim stać. Życie w samotności wymaga bowiem perfekcyjnego wręcz zorganizowania i skupienia się na swoich obowiązkach, by utrzymać pożądany rytm codziennego życia. Warto przy tym nadmienić, że samotność dosyć sprawnie może się obrócić przeciw nam i zacząć nam szkodzić w codziennym życiu. Może się okazać, że stracimy dystans do nas samych, przez co wszelkiego rodzaju żartobliwe zaczepki staną się dla nas znacznie bardziej drażniące niż powinny być. Może być też tak, że samotność nas przytłoczy i sprawi, że nie stanie się ona dla nas umiłowanym stanem wolności, w którym z radością poświęcamy się pasjom, lecz stanem przymusu, w którym nagle możemy już robić cokolwiek, byleby samemu. Warto też zauważyć, że zdolności personalne są takie, jak wszelkie inne i one również zardzewieją, jeśli nie będziemy z nich korzystać, co niechybnie odbije się na naszych kontaktach ze znajomymi.
"Samotność do".
Samotność potrafi być dobrym stanem, który sprzyja kreatywności i dogłębnemu poznaniu samego siebie, ale wiąże się przy tym z komfortem, który część osób bez zastanowienia postawi ponad swoim zdrowiem. Samotność warto utożsamiać z pojęciem wolności, która powinna być jednak wolnością do robienia konkretnych rzeczy, a nie wolnością od ludzi i głośnego życia publicznego. Całkowite odcięcie praktycznie nigdy nie będzie nam sprzyjać: szybko zauważymy, że stajemy się bardziej nerwowi, drażliwi, a przy tym podświadomie będziemy czuć, że to nie jest w porządku i będzie nam głupio w sytuacjach społecznych. Zdrowa samotność potrafi pięknie i kreatywnie ubarwić nam życie, ale nie powinno się z nią przesadzać.
Podczas pierwszej randki zwykle rozmawia się na tematy łatwe, lekkie i przyjemne. Nowo poznane osoby opowiadają ogólnie o swojej pracy, skończonych szkołach i sposobie spędzania wolnego czasu. Pierwsze spotkanie to nie jest czas na poruszanie spraw osobistych czy kontrowersyjnych. Gdy kobieta i mężczyzna wykażą sobą zainteresowanie zwykle umawiają się na kolejne spotkania. To właśnie pierwszych pięć spotkań jest dobrą okazją to poznania drugiej strony właśnie przez rozmowę.
Gdy po tym etapie dwie strony chcą kontynuować znajomość zwykle przeradza się ona w coś poważniejszego i następuje dalsze poznawanie w codziennych sytuacjach. Jak jednak najszybciej poznać mężczyznę przez rozmowę? Należy zadawać mu odpowiednie pytania. Trzeba pytać o poglądy, hobby, pracę, rodzinę oraz o znajomych. Warto poprosić o radę, zachęcić by mężczyzna powiedział co on zrobiłby w twojej sytuacji. Okazuje się, że w dalszym życiu wszystko może mieć znaczenie, nawet drobiazgi. Dlatego należy wypytać mężczyznę gdzie bywał turystycznie, jaki jest jego stosunek do wiary, co myśli o tradycyjnym podziale obowiązków w małżeństwie, jaki jest jego stan zdrowotny. Dobrze jest wiedzieć także jak mężczyzna zachowuje się na drodze jako kierowca, jaki jest jego stosunek do pieniędzy, czy jest dobrze zorganizowany, czy jest towarzyski czy raczej stroni od ludzi.
Na pewnym etapie znajomości warto także pytać go wprost jakie są jego oczekiwania odnośnie związku.
Istnieje moment, w którym serce zaczyna bić szybciej, myśli koncentrują się wokół jednej osoby, a rzeczywistość nabiera intensywniejszych barw. Zakochanie – to słowo, które budzi w ludziach emocje tak silne, że trudno je racjonalnie opisać. Wydaje się, że to uczucie, które potrafi zawładnąć nami całkowicie, wyrwać z codziennej rutyny i sprawić, że świat staje się miejscem pełnym obietnic. Jednak po pewnym czasie euforia mija, namiętność ustępuje miejsca spokoju, a miejsce impulsu zajmuje stabilność. Wtedy wkracza coś, co nazywamy przywiązaniem. I to właśnie w tym momencie wiele osób zaczyna się gubić – czy to wciąż miłość, czy już tylko przyzwyczajenie?
Psychologia od dawna stara się rozróżnić te dwa stany – zakochanie i przywiązanie – bo choć na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie, mają zupełnie inne mechanizmy, funkcje i skutki. Zakochanie jest jak ogień – intensywne, krótkotrwałe, pełne pasji. Przywiązanie przypomina raczej żar pod popiołem – ciche, stabilne, długotrwałe. Oba uczucia są potrzebne, ale każde z nich prowadzi inną ścieżką.
Zakochanie jest w dużej mierze biologiczne. W mózgu osoby zakochanej aktywują się obszary odpowiedzialne za nagrodę, przyjemność i uzależnienie. Uwalniane są neuroprzekaźniki, takie jak dopamina, serotonina czy noradrenalina, które sprawiają, że czujemy euforię, ekscytację, obsesję myśli o drugiej osobie. Zakochanie przypomina zatem uzależnienie – nieprzypadkowo niektórzy badacze porównują je do działania kokainy. W tym stanie ludzie widzą ukochaną osobę przez pryzmat ideału, ignorując jej wady i racjonalne przesłanki.
W tym okresie często tracimy dystans. Każdy uśmiech ukochanej osoby wydaje się czymś magicznym, każdy gest nabiera znaczenia. To faza, w której myślimy bardziej sercem niż rozumem, w której dominują emocje, instynkt i pożądanie. Zakochanie ma w sobie coś z szaleństwa – nie bez powodu literatura i sztuka od wieków przedstawiają zakochanych jako postacie rozdarte między euforią a cierpieniem.
Ale zakochanie nie może trwać wiecznie. Mózg nie jest w stanie utrzymać tak intensywnego stanu emocjonalnego przez długi czas. Z biologicznego punktu widzenia to naturalny mechanizm – po okresie euforii, który trwa średnio od kilku miesięcy do dwóch lat, układ nerwowy zaczyna się stabilizować. Wtedy do głosu dochodzi inny rodzaj więzi – przywiązanie.
Przywiązanie to już nie fala emocji, lecz ocean spokoju. To uczucie, które rozwija się z czasem, gdy poznajemy drugą osobę w codzienności – jej przyzwyczajenia, reakcje, słabości. Nie ma już miejsca na idealizację, ale pojawia się coś głębszego: zrozumienie i akceptacja. Przywiązanie to uczucie, które daje poczucie bezpieczeństwa. To dzięki niemu chcemy być obok drugiej osoby nie dlatego, że daje nam emocjonalny dreszcz, ale dlatego, że czujemy się przy niej spokojni, zrozumiani i potrzebni.
W przywiązaniu nie chodzi o ciągłą ekscytację, ale o trwałość. To ono sprawia, że pary pozostają razem mimo trudności, że potrafią przetrwać kryzysy i codzienność. Niektórzy mylą je z rutyną, ale to błąd. Przywiązanie nie oznacza braku emocji – to raczej ich dojrzała forma. W miejscu, gdzie kiedyś była euforia, pojawia się zaufanie, lojalność i ciepło.
Psychologowie zauważają, że zakochanie i przywiązanie nie są przeciwieństwami – jedno może prowadzić do drugiego. Zakochanie często jest początkiem, zapalnikiem, impulsem, który łączy ludzi. Ale to przywiązanie decyduje o tym, czy związek przetrwa. Bez niego uczucie gaśnie tak szybko, jak się pojawiło.
Problem polega na tym, że współczesna kultura często gloryfikuje zakochanie, a nie przywiązanie. Filmy, piosenki i powieści skupiają się na emocjach pierwszych miesięcy – na pożądaniu, fascynacji, namiętności. Rzadko pokazują to, co dzieje się później – cichą, codzienną miłość, która nie potrzebuje fajerwerków, by być prawdziwa. A przecież to właśnie ta druga forma uczucia jest fundamentem długotrwałych relacji.
Przywiązanie wymaga wysiłku. Nie jest czymś, co dzieje się samo. Potrzebuje czasu, zaufania i wzajemnego zaangażowania. Nie da się go osiągnąć, jeśli relacja opiera się wyłącznie na emocjach i fizyczności. W miarę jak zakochanie przemija, ludzie stają przed wyborem: albo zaczną budować coś głębszego, albo odejdą, szukając znowu tego pierwszego dreszczu. I tu pojawia się największy problem współczesnych związków – mylenie zakochania z miłością.
Wielu ludzi sądzi, że skoro nie czują już tej samej ekscytacji co na początku, to znaczy, że uczucie wygasło. Tymczasem w rzeczywistości może to być naturalny etap przejścia w coś trwalszego. Przywiązanie to nie koniec miłości – to jej dojrzała forma. Ale by ją zrozumieć, trzeba dojrzeć emocjonalnie.
Gdy euforia zakochania powoli ustępuje, a rzeczywistość zaczyna przypominać rytm codziennych obowiązków, wiele osób doświadcza rozczarowania. To moment, w którym zderzamy się z prawdziwą osobą, a nie z jej wyidealizowanym obrazem. Zaczynamy dostrzegać wady, różnice, niedoskonałości. Właśnie wtedy rodzi się pytanie: czy to nadal miłość, czy tylko przywiązanie?
To, co czujemy w tym okresie, nie jest ani jednym, ani drugim w czystej postaci. To proces transformacji. Zakochanie, oparte na biologicznych impulsach, musi ustąpić miejsca więzi budowanej na świadomości, zaufaniu i wspólnych doświadczeniach. Miłość nie znika – zmienia tylko swój kształt. Z namiętnego ognia staje się żarem, który daje ciepło, ale nie parzy.
Z neurobiologicznego punktu widzenia, w fazie przywiązania aktywne są inne substancje chemiczne niż w okresie zakochania. Zamiast dopaminy, która odpowiada za euforię, pojawia się oksytocyna i wazopresyna – hormony odpowiedzialne za poczucie bliskości, bezpieczeństwa i więzi. To dzięki nim czujemy, że „znamy” drugą osobę i że możemy jej ufać. Zakochanie to ekscytacja nowością, przywiązanie – komfort znajomości.
Jednak przywiązanie ma też swoją ciemniejszą stronę. Czasem może przerodzić się w zależność emocjonalną, w lęk przed utratą, w potrzebę kontroli. Wtedy nie jest już zdrowym fundamentem miłości, ale więzieniem, w którym obie strony czują się uwięzione. Prawdziwe przywiązanie nie opiera się na strachu, lecz na wolności – na wyborze bycia z drugą osobą, mimo że można by odejść.
W miłości dojrzałej przywiązanie nie zabija pasji, ale ją stabilizuje. Nie chodzi o to, by emocje zgasły, lecz by nie były już destrukcyjną siłą. W zdrowym związku zakochanie i przywiązanie współistnieją – pierwsze daje ogień, drugie daje tlen. Bez jednego płomień gaśnie, bez drugiego spala się zbyt szybko.
Często mówi się, że zakochanie jest ślepe, a miłość widzi wszystko. I coś w tym jest. Kiedy się zakochujemy, patrzymy przez pryzmat emocji, widząc tylko to, co chcemy zobaczyć. Ale gdy przywiązanie się rozwija, zaczynamy widzieć całą osobę – z jej zaletami i wadami. To dopiero wtedy możemy naprawdę wybrać, czy chcemy z nią być. Bo miłość to nie impuls, lecz decyzja.
Zakochanie mówi: „nie mogę bez ciebie żyć”, przywiązanie mówi: „chcę z tobą żyć”. Pierwsze jest potrzebą, drugie – wyborem. W pierwszym dominuje pragnienie posiadania, w drugim – pragnienie współistnienia. I choć jedno może być początkiem drugiego, tylko przywiązanie tworzy przestrzeń, w której miłość może rosnąć.
Zrozumienie różnicy między tymi dwoma uczuciami ma ogromne znaczenie w budowaniu relacji. Wiele rozstań, zdrad czy frustracji wynika właśnie z tego, że ludzie nie potrafią zaakceptować przejścia z fazy zakochania do fazy przywiązania. Gdy emocje cichną, wydaje im się, że coś się skończyło, tymczasem dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa bliskość.
Niektórzy całe życie gonią za stanem zakochania, uzależniają się od emocjonalnych uniesień, skaczą z relacji w relację, szukając kolejnej dawki dopaminy. Ale każda taka historia kończy się podobnie – chwilową euforią i pustką. Przywiązanie wymaga odwagi, bo oznacza konfrontację z rzeczywistością, z własnymi lękami, z niedoskonałościami drugiego człowieka. Ale właśnie tam, w tej codzienności, kryje się prawdziwa miłość.
Miłość to nie tylko motyle w brzuchu. To także wspólne milczenie po kłótni, wspólne śniadania, troska w chorobie, zaufanie, które przetrwa próbę czasu. To zdolność do pozostania nawet wtedy, gdy emocje nie są już tak gwałtowne jak kiedyś. Bo w miłości nie chodzi o to, by zawsze czuć to samo – chodzi o to, by chcieć być razem mimo zmian.
Zakochanie i przywiązanie to dwie drogi prowadzące do tego samego celu – zrozumienia, czym naprawdę jest bliskość. Jedno rozpala serce, drugie daje mu spokój. I choć często je mylimy, to właśnie dzięki temu uczymy się, czym jest prawdziwa dojrzałość emocjonalna. Bo tylko ten, kto potrafi przejść przez ogień zakochania i znaleźć w nim spokój przywiązania, wie, co znaczy naprawdę kochać.